Explore
 Lists  Reviews  Images  Update feed
Categories
MoviesTV ShowsMusicBooksGamesDVDs/Blu-RayPeopleArt & DesignPlacesWeb TV & PodcastsToys & CollectiblesComic Book SeriesBeautyAnimals   View more categories »
Listal logo
All reviews - Movies (21) - Books (1)

Just My Luck review

Posted : 11 years, 9 months ago on 7 July 2012 10:49 (A review of Just My Luck)

Komedia romantyczna jest dość niewdzięcznym gatunkiem filmowym. Trudno bowiem wprowadzić do niego jakieś zmiany, by nie narazić się na odrzucenie głównych odbiorców tego typu produkcji. Donald Petrie w filmie "Jak stracić chłopaka w 10 dni" udowodnił, że sztuka ta choć jest trudna, to jednak nie pozostaje niemożliwa. Czy udało mu się ten wyczyn powtórzyć w nowym filmie?

Główną rolę w filmie powierzono Lindsay Lohan, która za oceanem jest jedną z najpopularniejszych aktorek. Choć ma dopiero 20 lat, to już zawojowała Hollywood i osiągnęła znacznie więcej niż niejedna jej konkurentka dobijająca do sędziwego wieku. Nie dziwi więc fakt, że twórcy filmu postanowili blask Lohan wyeksploatować do granic możliwości. Pomijam już fakt, że dwudziestolatka gra kobietę na kierowniczym stanowisku. Przyjmijmy jednak, że w Hollywood wszystko jest możliwe. Piękna aktorka pokazuje się tu co chwila w innej kreacji, a kamera w każdej scenie skupia się tylko na niej. Samo w sobie nie jest to aż tak tragiczne, gdyż aktorka rzeczywiście ma charyzmę i wnosi na ekrany powiew świeżości. Jednak sama ciężaru filmu nie dała rady unieść. Scenariusz jest kiepski i zbliża całą produkcję do kina familijnego o wybujałych, dydaktycznych aspiracjach. Morał jest bowiem nam tak nachalnie zaserwowany, że trudno jest go przyjąć bez odczucia niesmaku. Pozostali członkowie obsady nie zachwycają. Wydaje mi się, że dobrano ich w ten sposób, by w żadnym wypadku nikt z nich choć na chwilę nie wzbudził większego zainteresowania niż odtwórczyni głównej roli. Przekłada się to na absolutny brak chemii pomiędzy dwójką zakochanych postaci. A to już jest ostateczny gwóźdź do trumny w gatunku komedii romantycznych.

Ścieżka dźwiękowa to jedna z niewielu rzeczy, które w "Just my luck" nie sprawiają zawodu. Miłe dla ucha piosenki oddają lekki charakter opowiedzianej historii. W niektórych scenach jednak podkładem dźwiękowym zbyt nachalnie chce się podkreślić wydźwięk niektórych wydarzeń. Szczególnie wtedy, gdy twórcy próbują nam uświadomić kolejną "wstrząsającą" prawdę o złożoności życia, potrzebie miłości itp.

"Całe szczęście" za oceanem nie spełniło pokładanych w nim nadziei. Tyczy się to zarówno producentów, jak i odbiorców. Dla samej Lohan jednak wielu odważyło się zaryzykować. U nas aktorka nie ma takiej pozycji. Nie dziwi więc fakt, że dystrybutor pominął rozpowszechnienie tej produkcji na rynku kinowym. O czymś to świadczy.


0 comments, Reply to this entry

License to Wed review

Posted : 11 years, 9 months ago on 7 July 2012 10:47 (A review of License to Wed)

Nie wiem, dlaczego Robin Williams zgodził się zagrać w tej produkcji. Nie jest zaszufladkowanym aktorem, który postanowił się wyłamać. Jest przecież jednym z tych aktorów, którzy mają na swoim koncie przeróżne role. Zarówno komediowe (również w komediach romantycznych), jak i w dramatach. Potrafi wcielić się w każdą postać, nadając jej jednak zawsze specyficzny wyraz. Moim zdaniem, jest jednym z najlepszych i najbardziej utalentowanych w Hollywood. Dlatego dziwię się, że mimo iż ostatnimi czasy skupił się przede wszystkim na komediach, wybrał typowe amerykańskie romansidło.

Być może spodobało mu się, wcale nie takie znów błahe przesłanie, jakie niesie ze sobą scenariusz. W końcu małżeństwo to poważna sprawa. A rola ojca Franka, który postanawia wprowadzić w życie młodych narzeczonych nauki przedmałżeńskie, jawi się całkiem ciekawie i może prowadzić do naprawdę śmiesznych momentów. Przede wszystkim właśnie za sprawą Williamsa śmiejemy się podczas seansu. Już pierwsze spotkanie z nim zwiastowało coś niepokojącego dla pary głównych bohaterów: zasada nr 1: napisać własną przysięgę małżeńską; zasada nr 2: zero seksu do nocy poślubnej. Na szczęście, to „tylko” trzy tygodnie... Pastor, jako przyjaciel rodziny z pomocą młodego, ale nazbyt inteligentnego chłopca-chórzysty sprawią, że będą to niezapomniane trzy tygodnie.

Reszta obsady również nie wypada najgorzej. Mandy Moore, której rola w komedii romantycznej nie jest bynajmniej nowością; John Krasinski, mniej znanego aktora, którego mogliśmy oglądać między innymi w „Dreamgirls”. No i wspomniany już istotny element humoru w filmie - młodziutki Josh Flitter jako wierny sługa wielebnego Franka.

Szkoda tylko, że poza ciekawym motywem pastora, który podkłada podsłuchy i każe opiekować się lalkami, scenariusz nie oferuje nic nowego czy ciekawego. Film jest bowiem schematyczny - na początku wszytko jest jak najlepiej, ale im bliżej ślubu tym gorzej, aż w końcu pojawiają się wątpliwości. Para musi przejść przez prawdziwe piekło, jakie zgotował im ojciec Frank. Jednak koniec końców zrozumieją, że popełniali błędy w okresie narzeczeństwa, choć kiedy ich poznajemy wydają się parą idealną. Szybko jednak (między innymi za sprawą spotkań prorodzinnych prowadzonych przez samego duchownego - według mnie chyba najlepsza scena w całym filmie) spojrzą na siebie z perspektywy „starego małżeństwa”, co pozwoli zbudować ich związek na nowo - jeszcze silniejszy niż do tej pory. Nauki stosowane przez pastora, jak łatwo się domyślić, spełnią swą rolę.

Jak widać powyżej, poza Williamsem i związanymi z nim gagami, nie ma co liczyć na wiele. Ot, kolejna amerykańska komedia romantyczna, jakich mnóstwo. Można, ale nie trzeba.


0 comments, Reply to this entry

Music and Lyrics review

Posted : 11 years, 9 months ago on 7 July 2012 10:46 (A review of Music and Lyrics)

"Prosto w serce" cieszy tak serce jak...ucho. Grant wciela się w postać Alexa Fletchera - gwiazdy muzyki pop z lat 80. Razem z zespołem nagrał kiedyś parę wielkich hitów, ale dziś pozostaje mu już tylko występ w programach typu "zapomniani idole boksują się na ringu". Nagle opatrzność daje upadłemu bożyszczu szansę: ma skomponować przebój, coś w rodzaju skrzyżowania Britney Spears z Christiną Aguilerą. Z melodią nie ma problemu, Alex nie potrafi jednak napisać tekstu... Wtedy z kolei, wyrozumiała opatrzność zsyła mu sympatyczną hipochondryczkę (Drew Barrymore), która to ma niby podlewać kwiatki, a w rzeczywistości pomóc bohaterowi w tworzeniu piosenki.Dalej nie trzeba już chyba opowiadać - będą problemy i przejścia, ale na końcu wyjdzie, że "to właśnie miłość".

Hugh Grant nie powinien za często występować w komediach romantycznych za oceanem. Amerykanom brak finezyjnego poczucia humoru, a miłość traktują jedynie jako niezbędny wypełniacz gatunkowy. Choćby arytmetyka uczuć nie zgadzała się w ogóle, wynik będzie zawsze taki sam. Aktor potrzebuje ręki Richarda Curtisa (scenarzysty m.in. "Notting Hill" i "Dziennika Bridget Jones") inteligentnie opowiadającego bajki, w które widzowi chce się wierzyć. "Prosto w serce" przy wszystkich swoich niedociągnięciach powinno się jednak widzom podobać.

Głównym źródłem dowcipu "Prosto w serce" jest obraz dawnego idola, który dziś musi chałturzyć, by zarobić na czynsz. Hugh Grant został wręcz stworzony do tej roli - świetnie łączy gorzką ironię z olbrzymim urokiem osobistym. Otwierający film teledysk do największego przeboju bohatera to fontanna dobrej zabawy. Utrzymany w kiczowatej stylistyce lat 80, stanowi jednocześnie hołd i parodię tamtego okresu w muzyce rozrywkowej. Można to oglądać i oglądać...

Dystrybutor przygotował dla widzów bardzo przyjemny zestaw dodatków. Są niewykorzystane sceny i gagi z planu (Hugh zawsze powie coś śmiesznego). Do tego standardowy "making off" i zwiastun "Prosto w serce". Słodką wisienką jest oczywiście teledysk do "Pop! Goes My Heart". Należy podkreślić, że wszystkie dodatki zostały opatrzone polskimi napisami - większość dystrybutorów nie rozpieszcza nas zbytnio w tej kwestii. Sam film możemy obejrzeć również z lektorem. Czy trzeba czegoś więcej do szczęścia?


0 comments, Reply to this entry

Good Luck Chuck review

Posted : 11 years, 9 months ago on 7 July 2012 10:45 (A review of Good Luck Chuck)

Typowi samcy nie wiele różnią się od siebie. Nie ma znaczenia gatunek, jaki reprezentują. Określenia takie ja ˝wieprz˝, ˝świnia˝, ˝ogier˝ czy ˝pies na baby˝ mówią same za siebie. Chłopom chodzi tylko o jedno, ale kiedy marzenia się spełniają, obnażają całą pustkę hulaszczego, rozpustnego życia. Jeżeli chcecie wiedzieć, co w życiu jest najważniejsze, a przy okazji zobaczyć kilka fajnych niewinnych numerków i mizdrzącą się buźkę Jessici Alby, ten film jest dla Was.

Tytułowy facet to obdarzony perlistym uśmiechem dentysta. Jak wszyscy wiemy, ludzie którzy robią w zębach, żyją na przyzwoitym poziomie. Problem w tym, że muszą dłubać w próchnicy, a poza tym życie jest piękne. Nasz bohater ma jednak pewien problem – prześladuje go fatum. Każda dziewczyna, z którą się prześpi, natychmiast znajduje miłość swojego życia. Ta przypadłość sprawia, ze do jego gabinetu ustawiają się kolejki ślicznych pań, którym nie wypada odmówić. Wszystko ma jednak swoją cenę, za niezobowiązujący seks płaci się brakiem stałego związku. Pech chce, że nasz bohater zakochuje się w pięknej i ponętnej, choć niezdarnej, miłośniczce pingwinów. I jak tu teraz skonsumować miłość?

Problem z "Facetem pełnym uroku" polega na tym, że twórcy nie mogli się zdecydować, jaki film chcą zrobić. Czy ciepłą poprawną kluskę dla nastolatków i gospodyń domowych, komedię w stylu Apatowa, czy też pikantną historyjkę z pazurem. Wyszła przyzwoita monogamiczna opowiastka o bardzo lekkim i niegroźnym zabarwieniu erotycznym. Ogląda się to bez bólu, ale i bez specjalnej ekscytacji. Są momenty śmieszne, są i romantyczne. Trochę slapsticku, który generuje pechowa Alba, trochę zwariowanego kina młodzieżowego za sprawą kumpla głównego bohatera prawie żywcem wyjętego z "Wpadki" albo "Supersamca". Wszystko zaś okraszone odrobiną pikanterii (w sekwencji obrazującej bohatera godzącego się ze swoim przeznaczeniem). W sumie danie lekkie, szybkie i niezobowiązujące.

Wydanie DVD jest z całą pewnością godne polecenia. Przede wszystkim daje możliwość obejrzenia filmu z komentarzami twórców. Dodatkowo widz może obejrzeć usunięte sceny, reportaże z planu pokazujące gagi, zapowiedzi innych wydań DVD dystrybutora, a także krótkie klipy skoncentrowane wokół tematów obecnych w filmie o wdzięcznych nazwach, jak np. polimastia czy Kamasutra. A na deser możemy zobaczyć krótki acz pikantny materiał o wiele mówiącym tytule ˝Sex Matrix˝ .


0 comments, Reply to this entry

He's Just Not That Into You review

Posted : 11 years, 9 months ago on 7 July 2012 10:44 (A review of He's Just Not That Into You)

Może i kobiety pragną bardziej, ale za to cierpią mocniej. I jak wynika z filmu Kena Kwapisa – w dużej mierze na własne życzenie. Ta wątkowo mozaikowa komedyjka wyszła spod ręki twórców "Seksu w wielkim mieście" i choć momentami widać obyczajowy pazur kultowego serialu, to całość niepotrzebnie dryfuje w stronę lukrowanego banału.

Oglądamy tu równoległe historie grupy trzydziestoparoletnich dziewczyn, które niby to są beneficjentkami ciężko wywalczonej emancypacji, ale tak naprawdę w głowie im głównie powrót starego dobrego patriarchatu. Gigi to przebojowa, ale lekko naiwna dziewczyna, której życiowym hobby jest czekanie na telefon od facetów, którzy raczej nie zadzwonią. Beth żyje w udanym związku z facetem, który co prawda wydaje się być ideałem (choć obleczonym w bezpłciową powłokę Bena Afflecka), ale nie chce się żenić. Jest jeszcze Janine (jak zawsze zjawiskowa i jak zawsze czołgana przez życie Jennifer Connelly), która ma męża jak z żurnala, z tym, że ten zamiast gotycko – neurotycznych kształtów swojej pięknej żony pożąda pewnej początkującej piosenkarki (Scarlett Johnson w pełni kształtów). Jest jeszcze Mary próbująca znaleźć idealnego faceta poprzez któryś z licznych portali społecznościowych, zakochany w piosenkarce sprzedawca nieruchomości i parę pomniejszych postaci, które mają się złożyć w zbiorowy wizerunek kobiety naszej znerwicowanej epoki.

Zaczyna się to wszystko naprawdę nieźle, bo od próby obalenia jednego z fundamentalnych (rzekomo) zabobonów, że w zasadzie facet tym bardziej kocha im większym jest burakiem. Jeżeli nie dzwoni, spóźnia się na randki i jest ogólnie bardzo „szorstko przyjazny”, znaczy się, że mu naprawdę zależy. W tym przekonaniu wychowano bohaterki, co staje się ich życiowym przekleństwem. Początkowe założenie by zrobić komedię demaskującą podobne stereotypy nie znajduje jednak rozwinięcia. Twórcy mają dobre momenty, jak choćby w wątku granej przez Drew Barrymore Mary, która tęskni za czasami gdy jeżeli facet rzucał to robił to face to face. W dobie Internetu, telefonii komórkowej itp. dostaje się kosza od "siedmiu różnych technologii" (na zasadzie: znowu nie zostawił wiadomości na My Space). Jednak całość bezpiecznie dryfuje w stronę opowiastki w stylu – ok., może i jesteśmy inteligentne, wykształcone i niezależne, ale bez faceta w życiu ani rusz. Nawet jeżeli to toksyczny zakapior, lepszy taki niż żaden. Trudno mi uwierzyć, że takie dziewczyny jak Connelly, Aniston czy Barrymore naprawdę chcą tylko tego, najzwyczajniej w świecie im nie wierzę. Myślę, że kobiety nie tyle pragną bardziej, co więcej i zupełnie czegoś innego, ale to już opowieść na zupełnie inny film.


0 comments, Reply to this entry

Marie Antoinette review

Posted : 11 years, 9 months ago on 5 July 2012 08:05 (A review of Marie Antoinette)

Kilka lat temu córka jednego z najlepszych reżyserów w historii kina Francisa Forda Coppoli spróbowała swoich sił w profesji ojca. Po lawinie krytyki, jaka spotkała ją za udział w trzeciej części "Ojca Chrzestnego" (Złota Malina dla najgorszej aktorki drugoplanowej), wielu powątpiewało w jej umiejętności w dziedzinie filmu. Jednak w 1999 roku powstały "Przekleństwa niewinności" - fantastycznie zagrany i wyreżyserowany film o wkraczaniu młodych dziewczyn w dojrzałość, która zdaje się je przerastać. Tym, którzy nadal wątpili w jej talent, Sofia Coppola, zamknęła usta realizując w 2003 roku kameralną historię samotności w wielkim mieście i rodzącej się, nieoczekiwanej przyjaźni. "Między słowami" zebrało szereg nagród z Oskarem za najlepszy scenariusz oryginalny na czele. Przed premierą "Marii Antoniny" oczekiwania były zgoła odmienne. Nastawiano się na dzieło co najmniej bardzo dobre, mające przywrócić kino kostiumowe do łask. Film jednak został wygwizdany na festiwalu w Cannes i przypięto mu łatkę fresku o zabawach królowej Francji z niskim pokładem wiedzy historycznej.

Trudno po projekcji nie odnieść wrażenia, że część krytyki po prostu źle odczytała intencje reżyserki, dopatrując się nowych prawd czy interpretacji znanych już faktów historycznych. Istotnie, nie dowiemy się niczego więcej o charakterystyce tamtych czasów, ponieważ "Maria Antonina" jest kolejną wariacją na temat samotności ubraną w kostium filmu historycznego. Samotność młodej dziewczyny potraktowanej jako przedmiot, maszynkę, która ma porodzić dziecko dla zawarcia pokoju politycznego, staje się następną kobietą Coppoli zamkniętą w obcym sobie środowisku. Sztywne, powtarzające się regularnie obrzędy i konwenanse w Wersalu połączone z nieprzychylnie nastawionym środowiskiem dworsko-królewskim początkowo nawet śmieszą, lecz z każdym kolejnym dniem są coraz bardziej przygnębiające. Królowa Francji wybiera, więc bunt przeciw wszystkim panującym zasadom. Bunt, który w konsekwencji okazuje koniecznością zachowania względnej równowagi psychicznej, bowiem specyficzny rodzaj dworskiego "więzienia" staje się coraz bardziej natarczywy. Nikt z najbliższego otoczenia nie jest w stanie pomóc, odczytać ukrytych myśli i uczuć. Co prawda droga, którą podążyła Maria Antonina (hazard, trwonienie majątku państwa, niekończące się bale) doprowadziła ją do zguby, lecz trudno jednoznacznie ocenić ją jako pozbawioną moralności degeneratkę.

Świetnie został także wykonany, chyba najbardziej ryzykowny element tej produkcji, czyli połączenie archaicznej w założeniu formy ze współczesną muzyką. Mimo że zdrowy rozsądek nakazywałby orkiestrę i uderzenie w podniosłe tony, to zespoły z naszych czasów nie dość, że doskonale brzmią, są świetnie wkomponowane w akcję i przełamują dotychczasowy schemat, to w dodatku nadają nawet pewien rodzaj uniwersalności prezentowanej opowieści. Nie ma w tym doborze nic z eksperymentatorstwa, gdyż poszczególne utwory świetnie ilustrują uczucia głównej bohaterki.

"Maria Antonina" opiera się głównie na niedopowiedzeniach (dość duża oszczędność dialogów) i przenikliwej atmosferze pustki. Te aspekty mają być i są główną siłą filmu mimo niedoskonałości w innych dziedzinach (psychologiczne niezgodności czy zwykłe dłużyzny). Najważniejszym jest jednak to, że Sofia Coppola wyrobiła swój własny styl opowieści, któremu jest wierna i że podejmowane przez nią tematy doskonale czuje i rozumie. Zaprawdę wielka to zaleta dla reżyserki i trudno nie ulec jej wpływom w tej materii.


0 comments, Reply to this entry

21 review

Posted : 11 years, 9 months ago on 5 July 2012 08:04 (A review of 21)

"21" jest filmem, który przedstawia nam “piękne” umysły uczniów wielkiej amerykańskiej uczelni. Wykorzystują swoje zdolności do zarabiania pieniędzy w dość nietypowy i niebezpieczny sposób, a przyświecają im w tym światła Las Vegas.


Film jest oparty na faktach. Pokazuje problem głównego bohatera, który stopniowo uzależnia się od hazardu, łatwych pieniędzy i zabawy, która się z tym wiąże. Zapomina o wartościach i zasadach, jakie wyznawał. Jedyne, co się teraz liczy, to “oczko” i słowa, które są teraz muzyką dla jego ucha - „Winner, Winner, chicken dinner”.


Bardzo podobała mi się rola Kevina Spacey'ego. Zagrał genialnie rolę profesora Mickie'ego Rosy'ego, niezwykle inteligentnego i dowcipnego człowieka, a przy tym pazernego i bezwzględnego. Coraz jaśniej świeci nam młoda, wschodząca dopiero gwiazda – Jim Sturgess. Zagrał, powiedzmy sobie szczerze – dobrze, ale nie rewelacyjnie. Według mnie nie pasował do tej roli, troszeczkę zbyt cukierkowy, ale na pewno chwycił za serca niektóre kobiety. Mniejszą, ale niemniej znaczącą rolę gra Laurence Fishburne. Jest ochroniarzem kasyna, jednym z tych ostatnich sprawiedliwych. Walczy z szulerami i za wszelką cenę pragnie dopaść zmorę z jego przeszłości – Mickiego. Reszta aktorów to jakby tło, niczym nie ujęli i nie zaszokowali. Oceniam ich role jako drugoplanowe, które mógł zagrać każdy aktorzyna.


Czy coś rozczarowało mnie w tym filmie? Oczywiście, mianowicie brak napięcia. Trudno wczuć się w tym filmie w rolę hazardzisty. Nie czujemy podniecenia, gdy pada “oczko”. Litości! - jesteśmy w Vegas. Powinienem z podniecenia wyrywać gąbkę z fotela, a tu nic - widz przyjmuje wszystko bez jakichkolwiek emocji. Rozgrywki karciane są nudne i powielane przez cały czas trwania filmu. Nie pomagają tu również świetne zdjęcia Russella Carpentera, który wykonał kawał dobrej roboty. Czasami naprawdę ratuje widza przed zaśnięciem. Ciekawie prezentuje się również muzyka w tle, w połączeniu z efektownymi zdjęciami Carpentera, czasami mamy wrażenie, że oglądamy dobrze zrobiony teledysk.


Co mogę powiedzieć - ładna i przyjemna bajeczka, na którą można popatrzeć w nudny wieczorek. Film, w którym dobro zawsze zwycięża zło, gdzie wygrywa zawsze pozytywny bohater i wszyscy żyją potem długo i szczęśliwie. Blech!, ale mimo wszystko polecam.


0 comments, Reply to this entry

50/50 review

Posted : 11 years, 9 months ago on 5 July 2012 08:03 (A review of 50/50)

Jeśli ktoś szuka dobrego filmu, przeplatanego wątkami dramatyczno-komediowymi, z ciekawie ujętą historią i poprawnie skonstruowanym scenariuszem, przyjemnym, gitarowym brzmieniem i udanymi kreacjami aktorskimi, to na filmie "50/50" się nie zawiedzie.

Pierwsze kadry filmu prowadzą nas wraz z głównym bohaterem wzdłuż wybrzeży Seattle (jakby nie było, mekki dobrej, garażowej muzyki) i mogą wprowadzać w błąd, że oto mamy przed sobą kolejną, lekką opowieść o młodym człowieku zagubionym wśród wyzwań dorosłości; taka papka, jakich wiele wśród amerykańskich produkcji. Scenarzysta (Will Reiser, który luźno oparł całą historię na własnych doświadczeniach) szybko jednak zaskakuje zwrotem akcji, bo już po 10 minutach filmu. W ten sposób Adam (Joseph Gordon-Levitt), przeciętny dwudziestosiedmiolatek jakich wielu, musi przewartościować swoje życie i "zatańczyć" ze śmiercią. Jak wiadomo, w takich momentach sytuacje często same się klarują. Okazuje się, że niedawno podarowana szuflada przez Adama swojej dziewczynie Rachel (Bryce Dallas Howard) wcale nie jest już potrzebna. Bo przecież "tyle o sobie wiemy, ile nas sprawdzono". Dlatego przyjaciel Adama – Kyle (Seth Rogen), choć zdawałoby się nieudolnie, za mało empatycznie, a za bardzo humorystycznie, ciągle przy nim jest. Wątpliwości w jego szczere intencje rozwiewa przypadkiem odkryta w jego mieszkaniu książka pełna podkreśleń i strzałek pt.: "Razem pokonamy raka". Dlatego matka, choć wydawałoby się despotyczna, narzucająca się, okazuje się jednak potrzebna. A terapeutka, młodsza od Adama o 3 lata doktorantka psychologii Katherine (Anna Kendrick), okazuje się pomocna pacjentowi dopiero poza gabinetem. A to wszystko, paradoksalnie, zdarza się Adamowi, człowiekowi zachowawczemu, który nie przebiega na czerwonym świetle nawet jak nic nie jedzie, nie pali i nie ma nawet prawa jazdy.

Trzeba przyznać, że obsadzenie w roli Adama Josepha Gordona-Levitta było strzałem w dziesiątkę. Aktor jest znany chociażby z "500 days of Summer" (2009), gdzie także w sposób przekonujący wykreował postać pełną wewnętrznego ciepła, naturalną, poszukującą w życiu przede wszystkim miłości. Towarzyszący mu Seth Rogen wprowadza wątki komediowe, które przeplatają się w rozmowach, zachowaniach i reakcjach Kyle'a. Jeśli ktoś jednak szuka rozrywki, to jej w tym filmie nie znajdzie. Humor pojawia się tylko tam, gdzie trzeba, żeby opowieść była pozbawiona zbędnego bohaterstwa i patosu oraz gwałtownego szamotania zakończonego depresją. Dzięki temu zabiegowi film nie przytłacza, co więcej, można w tę historię uwierzyć i ją polubić. Doceniam ewolucję w grze Anny Kendrick, która nie straszy tak nachalnie swoim pustym, nastolatkowym śmiechem i stylem gry znanym z sagi o Belli i Edwardzie. Wykorzystała swoją szansę na zasygnalizowanie, że potrafi więcej. Dodatkowym atutem "50/50" jest jego zakończenie. Film kończy się tak, jak trzeba i w odpowiednim momencie, bez zbędnego przedłużania. Finał jest klamrą, a akurat do tej historii, z tym bohaterem, inny po prostu by nie pasował.

Jednym zdaniem: film "50/50" to aktorstwo na dobrym poziomie, interesująca fabuła, ciekawe i nowatorskie ujęcie tematu, a wszystko to na tle przyjemnej muzyki. Film, do którego się wraca.


0 comments, Reply to this entry

Carnage review

Posted : 11 years, 9 months ago on 5 July 2012 08:03 (A review of Carnage)

Twórca "Dziecka Rosemary" od zawsze słynął z poczucia humoru, ale poza "Nieustraszonymi pogromcami wampirów" oraz nieudaną pornoparodią "Alicja w krainie czarów" ("Co?" z 1972 roku) nie zapuszczał się na terytorium komedii. Tym razem zrobił jednak wyjątek i dobrze na tym wyszedł. "Rzeź" – ekranizacja głośnej sztuki Yasminy Rezy wystawianej w Polsce jako "Bóg mordu" – to nie tylko najzabawniejszy film w jego karierze, ale i koncert gry aktorskiej.

Pomysł na punkt wyjścia był prosty: dwa małżeństwa z Nowego Jorku spotykają się, by przedyskutować bójkę, do jakiej doszło między ich pociechami. Grzeczna początkowo rozmowa zamienia się bardzo szybko w siarczystą kłótnię. W jej trakcie bohaterowie zrzucają maski kulturalnych inteligentów i biznesmenów, by móc swobodnie wywlec na światło dzienne wszelkie brudy.

Bardzo często zdarza się, że gdy jakiś reżyser bierze na warsztat materiał ze scenicznym rodowodem, to na planie próbuje go za wszelką cenę uczynić bardziej "filmowym". Przenosi sceny z wnętrz na świeże powietrze, dodaje efektowne ujęcia, podkręca tempo. Polański nie poszedł tym tropem. Akcja "Rzezi" rozgrywa się w czasie rzeczywistym w czterech ścianach mieszkania jednej z par. Poszczególne sceny trwają nawet po kilkanaście minut, a wypełnia je wyłącznie dialog. Polański nie nakręcił jednak teatru telewizji – prowadzona przez Pawła Edelmana kamera nie lubi pozostawać w bezruchu, zaś kolejne rekwizyty (m.in. bukiet pięknych żółtych tulipanów i telefon) zostają bezbłędnie wykorzystane w budowaniu napięcia. Zobaczcie tylko, jak dzwonek należącej do jednego z bohaterów komórki potrafi na moment zawiesić akcję albo sprowokować gwałtowne zachowania pozostałych interlokutorów.

Polański zasługuje na uznanie za sposób, w jaki odczarował ekranowe wizerunki swoich gwiazd. Po sukcesie "Bękartów wojny" wydawało się, że Christoph Waltz do końca życia będzie wcielał się w kolejne wersje Hansa Landy. W "Rzezi" Austriakowi udaje się wreszcie uciec od demonicznego pułkownika – gra na niższych tonach i unika markowych spojrzeń psychopaty ze szklaneczką odtłuszczonej latte. Reszta aktorów też nie próżnuje: Jodie Foster już dawno nie miała w sobie tyle ognia, John C. Reilly – choć początkowo wygląda na poczciwego misia – pokazuje kły, a Kate Winslet (chyba pierwszy raz od czasu epizodu w "Statystach") popisuje się talentem komicznym.

W trakcie blisko 80-minutowej pogawędki bohaterowie co raz zmieniają fronty, zawiązują nietypowe sojusze i regularnie obrzucają się inwektywami. Dowcipne dialogi przypominają zazwyczaj serie z pistoletu maszynowego. Jak ktoś chce, będzie mógł wyłowić z tego filmu parę niewesołych obserwacji dotyczących kondycji zachodniej klasy średniej. Reszta widzów powinna się po prostu dobrze bawić.


0 comments, Reply to this entry

Nowhere Boy review

Posted : 11 years, 9 months ago on 5 July 2012 08:02 (A review of Nowhere Boy)

Lennon to legenda. Nikt przy zdrowych zmysłach temu nie zaprzeczy. To nazwisko zmieniło oblicze muzyki i kultury. Jednak co by było, gdybyśmy odbrązowili Johna Lennona i pokazali go jako zwykłego nastoletniego chłopaka? Z takiego zabiegu skorzystali twórcy "Chłopaka znikąd" i trzeba przyznać, że efekt jest naprawdę dobry.

Film nie jest typową muzyczną biografią. Jak na początku wspomniałem, Lennona poznajemy jako, zagubionego nastolatka .Wychowywany od małego przez ciotkę, pewnego dnia poznaje swoją prawdziwą matkę. I od tej pory życie Johna zmienia się diametralnie, i to nie tylko w kwestiach prywatnych. Sam Taylor Wood starała się nakręcić nie tyle biografię wielkiego muzyka, co chciała pokazać nam obraz bólu dorastania. Muszę przyznać, że udało się jej to naprawdę świetnie, choć znakomicie skonstruowany scenariusz (Matt Greenhalgh, napisał wyśmienity skrypt do "Control") dawał jeszcze większe pole do popisu. Niby wszystko jest super - wątek pogmatwanych, wręcz chorych relacji między matką a synem to absolutne mistrzostwo świata, jednak w finale życie Lennona zaczyna przypominać telenowelę. Namnożenie wątków ojców/wujków/sąsiadów w jednej z ostatnich scen przyprawia o ból głowy i uważam, że można było rozwiązać to troszkę inaczej. Ale to jedyna rzecz, która nie do końca mi w filmie zagrała. Reszta jest naprawdę wyśmienita. To obraz mówiący głównie o buncie i młodości. Gdzieś w tle przewija się Lennon jako artysta i opowieść o początkach jego pierwszej kapeli The Quarrymen. Dla reżyserki znacznie ważniejsze są narodziny przyjaźni miedzy nim a Paulem McCartneyem, za co jestem jej bardzo wdzięczny, bo zamiast oglądać kolejną sztampową biografię, zobaczyłem coś w rodzaju "Buntownika bez powodu", tyle że o Johnie Lennonie. Całość dopełniają piękne zdjęcia i muzyka, która idealnie buduje klimat.

Jednak to, co przede wszystkim stanowi o jakości tego obrazu, to wyśmienite aktorstwo. Główne skrzypce gra Aaron Johnson, który w roli Lennona wypada naprawdę świetnie. Idealnie oddał butę i pogubienie nastoletniego chłopak, dzięki czemu cała historia jest wyrazista i przykuwa uwagę. Drugi plan nie ustępuje mu kroku, na czele z jak zwykle znakomitą Kristin Scott Thomas, która gra ciotkę Johna.

"John Lennon. Chłopak znikąd" to kawał świetnego kina. Jeśli jednak oczekujecie portretu Lennona-artysty, możecie się zawieść. To po prostu bardzo dobry film o dorastaniu i o tym, co w życiu jest ważne. Jeśli więc macie dwie wolne godziny, wybierzcie się na seans. Jeśli jednak nie... znajdźcie je, bo naprawdę warto.


0 comments, Reply to this entry


« Prev12 3 Next »